Narodziny Michała Franciszka 13.12.2012r.
(poród domowy bez asysty)

Michał przyszedł na świat w czwartek 13 grudnia 2012r. w środku nocy.

Pierwsze fale delikatne, inicjujące pojawiły się już  w nocy z wtorku na środę (po wtorkowych zajęciach jogi – które jeszcze poprowadziłam  - i wieczornym romantycznym aczkolwiek bardzo mroźnym spacerze po Rynku Krakowskim).
W nocy fale przychodziły dość regularnie, co 10 – 15 minut, ale były delikatne i wystarczało kilka miękkich oddechów do brzucha, by błogo się rozpływały. Byłam podekscytowana, ciekawa jaki scenariusz tym razem napisało mi życie (to mój szósty poród).

W tle brzmiała muzyka, którą pierwszy raz udało mi się zdążyć zgrać przed porodem. Było mi dobrze i tak … intymnie – w swojej sypialni przy dźwiękach Tori Amos, z nieobecnym, bo śpiącym mężem :) i Maleństwem, które pomiędzy skurczami dawało mi kopniakami znać, że wszystko jest ok. Godziny mijały, a ja w najlepszej komitywie z piłką porodową , przechodziłam kolejne fale doznań. Postanowiłam nie budzić męża, aby starczyło mu sił na później :) . Z poprzednich porodów miałam doświadczenie, że moje ciało w ten sposób się przygotowuje i że może to trochę potrwać. I tak minęła noc, a rano … dzieci do szkoły, przedszkola, (jeszcze najstarsza córka przed wyjściem poprosiła, bym urodziła dzisiaj, bo jest fajna data 12.12.2012r. :) ), mąż napalił w kominku i świętowaliśmy dalej rozkręcającą się powoli według nas akcję porodową. Było ciepło i przytulnie. Fale przychodziły rzadziej niż w nocy, co 20 – 30 minut, więc oddałam się dzierganiu szalika dla córki kręcąc biodrami na piłce, potem poszliśmy na spacer do lasu i odwiedziliśmy naszą sąsiadkę, która popłakała się widząc, że sobie tak spokojnie rodzimy (sama miała dwa lata wcześniej cesarkę ze względu na skończoną czterdziestkę). Ja z resztą też w podobnym wieku jestem :) (39 lat).

Zorganizowaliśmy popołudnie i noc tak, by dzieci nie było w domu. Przy ostatnim porodzie obecność dzieci hamowała moją akcję porodową przez dwa dni, teraz pragnęłam, by nic mnie nie hamowało. Do położnej zadzwoniliśmy po południu, bo przez cały dzień fale skurczowe przychodziły i odchodziły, więc trudno było ocenić czy poród rzeczywiście się zaczął. Moje samobadanie nie pomogło mi za wiele, bo nie czułam końca szyjki, tylko tyle, że jest bardziej miękka.
Położna przyjechała pod wieczór, zbadała mnie i okazało się, że … szyjka jest zupełnie zamknięta, więc wróciła do domu zostawiając nas w przekonaniu, że to potrwa jeszcze kilkanaście godzin albo akcja ustanie i rozpocznie się np. za tydzień! Byłam podłamana. Jakby ktoś podciął mi skrzydła. Zorganizowanie noclegu dla 5 dzieci, odwiezienie po szkołach, przedszkolach to naprawdę wyczyn logistyczny. Ta noc była idealna, byliśmy sami i mieliśmy czas do popołudnia.  Położna zaproponowała jeszcze, bym weszła na godzinkę do wanny, by akcja się wyciszyła i byśmy mogli spokojnie przespać noc.
Do wody weszłam – było mi w niej bardzo dobrze, ale po wyjściu nie było mowy o spaniu. Fale zaczęły przebiegać jedna za drugą i to z taką intensywnością, że zaczęłam podejrzewać jakąś patologię, no bo przecież „rozwarcia nie było”.  Pierwszy raz nie czułam na tym etapie chęci kręcenia biodrami. Każdy ruch wywoływał kolejną intensywną falę trwającą nawet 5 – 6 minut. To było coś nowego dla mnie.
Najbardziej pomagała mi  wokalizacja (i to pierwszy raz brzmiało jak arie operowe – na wysokich dźwiękach), piłka zastępowała mi doulę, zawiesiłam się na niej, wtuliłam cała i przede wszystkim świadomie oddychałam do mojego Maleństwa. Mąż uspokojony „diagnozą” położnej, zapadł w sen i gdy przychodziły fale, nie mogłam go za bardzo dobudzić. Miał masować mi plecy, ale robił to na wpół śpiąco, co jeszcze bardziej mnie drażniło. Minęła północ (Michał jednak nie zdecydował się na datę dwunastek, jak się okazało wybrał dzień Św. Łucji.)
O 2.30 było już pewne, że akcja się nie wyciszy, z trudem zeszłam po schodach na dół, gdzie mąż „uwił mi gniazdko porodowe” przed kominkiem i po kilku długich i bardzo intensywnych falach postanowiliśmy zadzwonić po naszą awaryjną położną Renię (która przyjmowała na świat troje naszych dzieci) i poprosiliśmy ją by przyjechała i oceniła, czy wszystko jest ok.
Renia po dłuższej wymianie zdań i dwóch intensywnych falach w trakcie rozmowy, zgodziła się przyjechać (pomimo wysokiego śniegu, w środku nocy i na letnich oponach – chwała jej). Już rozmowa telefoniczna z nią mnie uspokoiła, a fale skurczowe lekko złagodniały. Zadziałała jak środek znieczulający! Natomiast wiedziałam, że będzie najwcześniej za dwie godziny (mieszkamy na wsi 40 km od Krakowa).

Czy to ze względu na diagnozę pierwszej położnej, czy to z powodu innego niż dotychczas – znanego nam przebiegu porodu, byliśmy przekonani, że potrwa on jeszcze wiele godzin. Mój mąż zaproponował, że naleje wodę do wanny, bo czułam, że to pomoże mi  przetrwać intensywność doznań i kiedy poszedł lać wodę, na chwilę, na 5 minut, położyłam się na pufie i przysnęłam. Obudziła mnie fala tak intensywna, że czułam, iż poddanie się jej uwolni Maluszka z mojej miednicy, leżałam wtedy na boku i poczułam, że nie chcę rodzić w tym ułożeniu, więc jakimś cudem powstrzymałam tą siłę.
Szybko przeszłam na czworaka, oparłam się na piłce, poczułam jak pęka worek płodowy (on po prostu wystrzelił), podniosłam biodra i wołam do męża, czy widzi głowę. Na szczęście zobaczył :) i na jednym skurczu urodziła się główka, a po dwóch następnych cały Michaś. To było niewiarygodne! Kompletnie się tego nie spodziewaliśmy. Tej chwili nie zapomnę do końca życia.
Mój mąż przyjął Michałka Franciszka na swoje ręce.  3800 g wagi i ok. 58 cm długości  (to moje największe dziecko).
Oczywiście trzeba założyć jakiś margines, bo waga kuchenna, a metr stolarski.

Mąż podał mi Maleńkiego, a ja spróbowałam go jeszcze dla bezpieczeństwa odessać obejmując jego usta i nosek swoimi ustami, ale Michałka to chyba zaniepokoiło, bo delikatnie zakwilił, natomiast usłyszałam wtedy, że jest czysty, oddycha swobodnie, więc  przysiadłam i przytuliłam go do siebie, dając mu czas, by sam znalazł pierś. Było dość ciemno (paliła się tylko świeczka), drewno w kominku dawało miękkie, łagodne światło, więc oczka miał szeroko otwarte i ciekawie rozglądał się dookoła. Mąż próbował coś nagrać, ale na filmie są tylko nasze delikatne głosy i jedna wielka przytulna ciemność. Michałek na moim brzuchu zasnął sobie na chwilę, a potem obudził go „wielki głód” i zaczął wdrapywać się na pierś. Zrobił mi po drodze dwie malinki, aż w końcu troszkę go podsadziłam. Przyssał się spokojnie, a my w totalnym odlocie napawaliśmy się tą chwilą pełni wdzięczności i zachwytu.

Łożysko urodziło się dopiero po ponad godzinie, miękko wypłynęło otoczone workiem płodowym, zostawiliśmy pępowinę nietkniętą i rozdzieliliśmy ich (Michałka i łożysko) dopiero po dobrych kilku godzinach.
Położna dojechała dopiero na 5 rano, a dzieci wróciły o 7 rano, by powitać Braciszka. Świętowanie trwa do dziś, a moc, jaką dał mi ten poród pozwala przetrwać nawet najtrudniejsze chwile, gdy dają o sobie znać zmęczenie i niewyspanie.

Pozdrawiam ciepło wszystkich rodziców oczekujących na swoje Maleństwo i życzę cudownych godnych  porodów,

Agnieszka z Michasiem i tatą Januszem