Relacja porodowa Asi

Spieszę się z napisaniem relacji z porodu zanim zapomnę i zacznę koloryzować.

W dużym skrócie poród był super, natomiast trzy pierwsze dni połogu uważam za niezwykle trudne.
Zacznę może od porodów w mojej rodzinie, ponieważ przed moim własnym dopytywałam mamę jak to dawniej bywało. Zarówno mama jak i siostra rodziły w miarę sprawnie, więc modliłam się w duchu, żeby ta skłonność okazała się dziedziczna. Mama rodziła pierwsze dziecko pięćdziesiąt lat temu, to chyba były czasy, kiedy zaczęto rodzić w szpitalach. Mieszkali wtedy z tatą u jego rodziców, babcia ze strony taty miała położną, która odebrała u niej piątkę dzieci: mojego tatę i jego cztery siostry. Ta sama położna, już stareńka, przychodziła do mojej mamy po porodzie, bo w tamtych czasach nie było kogoś takiego jak położna środowiskowa. Pytałam mamę, ile jej w sumie zajęło urodzenie mojej siostry, mówiła że od pierwszych bólów to chyba ze 12 godzin (pięćdziesiąt lat temu nikt nie mówił o skurczach, używało się wyrażenia „bóle porodowe”). Mama rodziła w Narutowiczu, do porodu mogła wziąć taksówkę, ale stwierdziła, że w taksówce ją będzie bolało i że ona idzie na piechotę. Doszła do szpitala (z Wójtowskiej do Narutowicza jest na oko ze 2-3 kilometry). Pomyślałam, że skoro tak się da, to poród nie jest niczym strasznym. Mnie rodziła mając 42 lata po dwudziestu latach przerwy, co w ówczesnej mentalności oznaczało, że była dość stara. Przed porodem zapytała lekarza, czy w związku z jej wiekiem będzie robiona cesarka, lekarz ją wyśmiał skąd jej to przyszło do głowy. Poród mimo tak długiej przerwy był krótki i lekki, niestety po porodzie (nie wiem czy w pierwszej dobie czy później, bo mama za każdym razem mówi co innego) mama dostała krwotoku, położna niedokładnie sprawdziła, czy macica się obkurcza i łożysko jest w pełni wydalone, mamę odratowali na całe szczęście. Piszę o tym, bo to jest podstawowy powód, dla którego nie myśleliśmy nawet o porodzie w domu. Siostra do porodu jechała autobusem (nie mam pojęcia czemu nie wzięła taksówki, ale rodzące już tak mają, że nie działają w sposób racjonalny), mąż pojechał po umówioną położną i siostra urodziła u niej w Narutowiczu. Położna była tuż przed urlopem, więc dopilnowała, żeby poród się nie opóźnił… Jak tylko położyli moją siostę na łóżku porodowym, cofnęły jej się skurcze i trzeba było podać oksytocynę. Z relacji dowiedziałam się, że owszem poszło szybko, ale poród przypominał rzeźnię, a siostra miała po porodzie całą twarz i oczy w pajączkach, bo od intensywnego parcia popękały jej naczynia krwionośne. To sprawiło, że z Sebastianem zdecydowaliśmy się nie umawiać się z żadną położną, broń Boże nie godzić się na oksytocynę i nie rodzić w pozycji „klasycznej” na łóżku porodowym. To sprawiło, że nie myśleliśmy nawet o znieczuleniu do porodu, bo w standardzie jest podawanie oksytocyny po znieczuleniu.
Ale do rzeczy, lekarz wyznaczył mój termin porodu na 29 czerwca według miesiączki, z pierwszego Usg 8 lipca z drugiego 30 czerwca. Sprawdził się termin wyznaczony z metody Roetzera czyli 4 lipca, Nikoś był w gruncie rzeczy punktualny. Ostatni tydzień tak na wszelki wypadek chodziliśmy na spacerki po parę kilometrów jak akurat miałam dobry dzień, bo było w kratkę raz super raz do bani. W piątek już zaczęłam trochę się niepokoić, czy napewno wyjdzie na czas, więc profilaktycznie zastosowaliśmy prostaglandynki w naturalnej postaci:) W sobotę o piątej zbudził mnie ból brzucha podobny do miesiączkowego, więc myślę sobie to już chyba będzie to. Chciałam jak najszybciej urodzić bo wiedziałam, że tak będzie najlepiej dla mnie i Nikosia, żeby nie było zielonych wód i innych nieprzyjemności. Zaczęło mnie spinać, skurcze się nasilały, potem słabły, w okolicach południa poszliśmy na spacer po okolicy coby trochę podgonić, ale szło strasznie niemrawo. Koło 17 spinało się co jakieś 6 minut, ale podejrzanie słabo. Powiedziałam Sebastianowi, żebyśmy podjechali do szpitala póki jeszcze tam jest trochę personelu, bo mi się nie chciało do szpitala w środku nocy jechać i budzić ludzi, jak sobie spokojnie drzemią na dyżurze. Ktg nie wykazało akcji skurczowej, więc pozwolili nam wrócić do domu. Dowiedzieliśmy się, że nie tylko odległość pomiędzy skurczami, ale też długość ma znaczenie. Ma być co 5 minut i długość powyżej 40 sek. Pojechaliśmy do teściowej na truskawki. Nie wysiedzieliśmy długo, bo stwierdziłam, że muszę się położyć i wracamy do domu. Sąsiadka spotkała nas po drodze i powiedziała żebyśmy zażądali w szpitalu oksytocyny, bo to może potrwać jeszcze ze 3 dni, ona tak miała i potem nie miała siły przeć, na koniec żałowała, że nie przyspieszyła porodu. Na szczęście nie było potrzeby niczego przyspieszać. W domu przypomniałam sobie, że z wrażenia nie zjadłam obiadu, a przecież muszę mieć siłę, żeby urodzić, naszykowałam sobie solidną kolację, zjadłam i od razu się poprawiło ze skurczami nareszcie zaczęły boleć. Potańczyłam sobie. Muzyka do porodu musi być rozdarta, nie jakiś tam chillout, tylko porządna rozdarta baba, która śpiewa o tym jak facet usiłuje ją zgwałcić. Podziałało rewelacyjnie, bo wylądowałam na planecie „Rodzimy”. Teraz skurcze zaczęły być już regularne, podziałała atmosfera nocy, położyliśmy się do łóżka. Położna na Instytucie mówiła, żeby w nocy spać pomiędzy skurczami, konia z rzędem temu, kto jest w stanie przespać się, jak skurcze są co siedem minut, spinamy przez minutę, potem pięć minut snu i znowu spinamy – sprawdziłam nie da się (u rodzącej – Sebastian spał). Przestałam wreszcie budzić Sebastiana przy każdym skurczu stwierdzając, że ktoś z nas musi być przytomny przy porodzie, niech się chłopak wyśpi. Myślałam, żeby może doczekać do 7 rano, bo wtedy przychodzi ranna zmiana w Żeromskim, ale zaczęło się robić niebezpiecznie i pojechaliśmy, musiałam się mocno hamować, żeby się nie rozedrzeć na korytarzu (Jezu co sobie sąsiedzi pomyślą) po schodzach schodziłam wisząc na barierce i tyłem. Zajechaliśmy w sam raz. Przede mną stała babka do przyjęcia, ale nie było po niej widać, że rodzi, wzięli ją na KTG, no dobra 30 minut z głowy ona będzie wypełniać ankietę, a ja tu urodzę na korytarzu niech to szlag. Generalnie byłam skołowana, bo nie miałam pojęcia ile to jeszcze potrwa. Mieliśmy już otwartą kartotekę, więc nie było za dużo formalności. Usg było zrobione wieczorem, więc wiedziałam, że Nikoś jest mały i ma mało wód płodowych, resztki czopa odeszły na izbie przyjęć i wzięli nas do porodu. I kogo ja widzę lekarz, z którym się pokłóciłam przy wizycie, bo mi nie chciał zwolnienia na miesiąc wypisać służbista jeden i z tego powodu nie mam porządnego USG z 13 tygodnia bo się wkurzył i rzucił mi tylko kartką ze skierowaniem, której nie zauważyłam. Lekarza zmieniłam potem na innego… Co ten facet tu robi na porodówce? A wieczorem był taki fajny młody lekarz… Jeszcze mu się ręce trzęsły po cesarce, jak mi robił USG. Na szczęście przyszła położna – anioł nie kobieta i powiedziała, że mam się uśmiechać między skurczami do swojego dziecka, od razu się wyluzowałam, a KTG znowu nie wykazało akcji skurczowej mimo, że byłam w końcowej fazie 2 okresu. Położna zapytała czy to chłopak, podobno chłopaki tak mają. Jak nie ma akcji skurczowej to trzeba coś z tym zrobić nie będę tu siedzieć i czekać. Ja już chcę swoje dziecko zobaczyć! Patrzę – piłka… Sebastian ja chcę na piłkę! Seba zwija podkłąd z łóżka porodowego i wrzuca na piłę. Zabolało, no to wstaję. Znowu się uśmiecham do Nikosia, on reaguje i czuję jak małe nóżki zapierają się do wyjścia, przy skurczu wiszę na Sebastianie usiłując nie wgryzać mu się w ramię, Podoba mi się drabinka i zastanawiam się, co by tu zrobić na tej drabince. Można się uwiesić. Ała… zabolało… Zaczęły się skurcze parte, czyli idzie duża kupa. (Zapomniałam dodać, że w międzyczasie zmieniła się załoga i do tego mam studentkę, która asystuje, ale to mało istotne w tej chwili). Klęczę już na łóżku. Położna tłumaczy, że w pozycji kolankowo łokciowej można na skurczu próbować przysiadać na piętach. Na początku nawet się udaje. Potem odpływam, mam wrażenie, że ściany zaraz popękają od mojego ryku i wszystko się rozpadnie, coś tam za mną krzyczą, że jest główka, ale nie bardzo do mnie dociera. I jest maleństwo, najpiękniejsze na świecie krzyczące i delikatne… Czas staje w miejscu, ściany wracają na swoje miejsce. Mówię mu jaki był dzielny silny i jak pomógł mamusi urodzić. Odwracam się i stwierdzam z ulgą, że poród odebrał ten młody lekarz co mnie wczoraj przyjmował. Rodzi się łożysko. Nikoś już przy mnie, rozebrałam się do rosołu i mam wszystko gdzieś, bo najpiękniejszy człowiek świata szuka cyca. Niestety kangurowanie trwa tylko pół godziny, bo jest kolejka rodzących. Wiozą mnię na salę poporodową i niestety pojawia się proza życia: niedziela i tabuny rodzin odwiedzających, do tego sezon urlopowy i załoga w szpitalu okrojona, na obiad dają jakieś popłuczyny, dziecko krzyczy całą noc – nie wiem, co mam robić. Nie jestem w stanie go podnieść. Nie mam siły, karmię non stop, zapomniałam zmienić pieluchy… Położna przyszła, pokazała jak karmić, ale to nie jest w cale łatwe, bo dziecko wrzeszczy i się wyrywa. Położna mówi, że dziecko jest typem ssaka i tak już ma, jak nie będę wytrzymywać, mam się zgłosić na dokarmianie. Na drugi dzień rano jestem na skraju załamania nerwowego, bo spałam może z pół godziny. Jestem brudna, Nikoś nie dał mamie pójść do toalety przez 4 godziny. Sebastian ma przyjechać o dziewiątej idzie wizyta lekarska, nikt nie mówił że teraz będzie… Na drugi dzień mały waży 2950 przy wzroście 55 cm, ma niski poziom glukozy, a ja mało pokarmu. Idzie na obowiązkowe dokarmienie, żałuję, że go nie dokarmiłam w nocy, ale nie wiedziałam. Jem co popadnie czekoladę herbatniki w przerwie między jednym karmieniem a drugim, a mały ciągnie… Uff… Druga doba – wreszcie przybrał na wadze. We wtorek cudowna odmiana personelu. Jest jak w bajce. Chyba w niedzielę i poniedziałek zaliczyli wpadkę z obsadą, zdarza się nawet w najlepszym szpitalu. Wypisują mnie do domu po drugiej dobie ku znienawidzeniu reszty pacjentek podpiętych do laktatorów po cesarkach, znieczuleniach, oksytocynach i traumatycznych porodach. Położna pastwi się nad dziewczynami po planowanych cesarkach „I co warto było?”. Położna środowiskowa przyszła do nas jeszcze tego samego dnia. Uważam, że to cudowna instytucja, bo uratowała mnie przed zapaleniem piersi likwidując mi zastój pokarmu. Całe szczęście, że zaopatrzyłam się przed porodem w książeczkę „Warto karmić piersią” którą polecaliście, pomogła mi bardzo w trudach karmienia, uniknęłam dzięki niej wielu błędów. Bardzo się przydała. Preeti Agrawal też pisze o rzeczach naprawdę ważnych w czasie ciąży porodu i połogu. Przydała się także książka Język Niemowląt pomaga nam zrozumieć, czemu nasze dziecko czasem drze się tak, że bębenki pękają, dostaje ataku spazmów i człowiek ma ochotę wbić zęby w ścianę i sam zaczyna płakać. Przydały się też zajęcia z panią psycholog o uwalnianiu starej kory mózgowej w czasie porodu, oglądałam na you tube porody kotów i orangutaniątka, żeby się podszkolić:) Chciałam też Ci podziękować za ćwiczenia z jogi w czasie ciąży, w cztery dni po porodzie mogę biegać skakać i czuję się jak nowo narodzona:) poród przebiegł fantastycznie, jestem w gronie szczęśliwców, którzy w wypisie ze szpitala mają napisane poród bez obrażeń. Skończyło się na lekkim otarciu. Myślę, że to trochę dzięki temu, że nie brałam znieczulenia. W znieczuleniu nie byłabym w stanie sterować skurczami tak, żeby były optymalne. Położna pytała się, gdzie chodziliśmy do szkoły rodzenia i powiedziała, że czeka na nas za dwa lata :) Szpital polecam i uważam, że jest najlepszy, a moje negatywne odczucia wynikają trochę z faktu, że po kilku zupełnie nieprzespanych nocach człowiek inaczej odbiera świat, na pewno bardzo dokładnie sprawdzili, czy macica prawidłowo się obkurcza i nie groziły mi takie powikłania jak mojej mamie 28 lat temu. Od strony położniczo medycznej szpital jest super i uważam, że nie ma tu lepszego, Pewnie kobiety z patologii i te po traumatycznym porodzie mogą mieć inne zdanie i to też trzeba mieć na uwadze, żeby już być zupełnie obiektywnym. Jeśli chodzi o jedzenie szpitalne, to będę polecać, żeby jak ktoś tam rodzi, to po prostu niech mąż przynosi obiady z baru albo z domu i po cichu olać kuchnię szpitalną:) Albo zacisnąć zęby i wytrzymać dwa trzy dni. Jeszcze raz dziękuję i do zobaczenia.

Uwaga odmężowska – dziwny to kraj – jedzenie w szpitalu dają, ale sztućce należy przynieść własne…