Relacja porodowa Izy, grudzień 2011r. (Szpital Rydygiera)

Tak jak już pisałam, z przyczyn ode mnie nie zależnych, nie będę w stanie przyjść na ostatnie zajęcia Szkoły Rodzenia.

Przesyłam moją relację porodową, z najlepszymi życzeniami dla wszystkich dziewczyn, żeby miały porody choć tak dobre jak mój, a najlepiej jeszcze łatwiejsze:)

Co do mojego porodu, to był właściwie taki, jak sobie „zaplanowałam”, to znaczy chciałam jak najdłużej wyczekać w domu i do szpitala pojechać już na samą końcówkę, coby nie kusić licha i żeby żaden lekarz nie miał czasu wpaść na pomysł, że można mi jakoś dopomóc i Ptysia pospieszyć.

W środę wczesnym popołudniem zaczął mnie mocniej brzuch spinać, z takimi cyklicznymi bólami mocniejszymi, ale jak przy okresie i to w jednym miejscu pod pępkiem. Trochę inaczej to sobie wyobrażałam, więc właściwie to nie byłam pewna, czy już się zaczyna, czy to aby nie te słynne skurcze przepowiadające. Ok 15 zadzwoniłam do położnej – Joli, i za jej radą poszłam na godzinę do wanny sprawdzić czy przejdzie. Nie przechodziło, a wręcz zaczęło sobie przyspieszać. Bóle się nasilały, ale jakoś przy muzyce i z dużą piłką dawałam sobie z nimi radę. Ruchy biodrami, koncentracja na sobie i oddychanie naprawdę potrafią wiele zdziałać, a przynajmniej w moim przypadku bardzo pomagały. No i jeszcze ogromną ulgę, przyniosły mi lody waniliowe (po które wysłałam męża do sklepu, żeby  mi przez chwilę nie przeszkadzał ;p)

Cały czas byłam w kontakcie telefonicznym z Jolą.

Tak gdzieś po 18, jak wszystko zaczęło przyspieszać coraz bardziej i generalnie boleć coraz mocniej, zdecydowaliśmy się jechać do szpitala. Droga była dosyć interesująca, bo ani na chwilę nie usiadłam, tylko klęczałam na fotelu tyłem do kierunku jazdy i tylko słyszałam, jak Paweł co chwilę na kogoś trąbi.

Koniec końców w szpitalu byliśmy o 19 z rozwarciem na 8 cm. Pół godziny męczarni pod nazwą ktg, a potem już prawie do końca siedziałam w wannie i miażdżyłam dłonie Pawła ściskając je przy każdym skurczu. I o ile przy tych lżejszych bólach w domu obecność mężą i próby pomocy z jego strony mega mnie irytowały, to w szpitalu pomógł mi bardzo i bez niego byłoby mi dużo trudniej.

Koniec końców Ptyś urodził się o 21 a druga faza trwała 10 minut:) Obeszło się bez nacięcia, tylko z lekkim pęknięciem. Do domku wyszliśmy równo po 48 godzinach, czyli zaraz po tych badaniach przesiewowych, i to o dziwo z normalnym wypisem a nie na własne żądanie.

Aha, do wody się nie udało urodzić ze względu na panią neonatolog, ale z wanny wyszłam, (a raczej zostałam wyciągnięta przez Pawła i posadzona na krzesełku porodowym) na jakieś dwa skurcze przed urodzeniem się główki – ledwie się zdążyli zbiec ci wszyscy specjaliści.

Iza