Relacja porodowa Kasi

Spieszę donieść, że 2 tygodnie temu, w środę 13.02.2013 o godzinie 01.20 urodziła się nasza córeczka Ewa.

Zanim przejdę do samej relacji chciałam OGROMNIE Tobie i Januszowi podziękować za wyjątkową szkołę rodzenia, za Waszą cierpliwość przy odpowiadaniu nawet na najdziwniejsze pytania, a co najważniejsze: za potężny zastrzyk optymizmu i zachętę do wiary w mądrość natury i we własne siły. Bo muszę przyznać, że właśnie to nastawienie najbardziej zadecydowało o powodzeniu w naszym Wielkim Dniu.

Przejdżmy do rzeczy:) Ewci, chyba przez lutowe mrozy, nie spieszyło się na świat – terminem z karty miał być 5 luty. My z Radkiem byliśmy spokojni, wielu naszych znajomych rodziło dzieci nawet 14 dni po terminie, natomiast w szpitalu zalecono codzienne KTG, a na 4 dni przed porodem ginekolog życzliwie doradziła pozostanie na oddziale gdyż, cytuję: „najwyższy czas kończyć tę ciążę, wód płodowych jest mało, a przecież poród z oksytocyną niczym nie różni się od normalnego”. To mnie zmroziło, ale postanowiłam nie ulec tak łatwo. Byłam na szczęście cały czas w kontakcie z naszą położną Jolą Łaszczyk, która poleciła kilka naturalnych metod (ziółka, czułości, spacery :) , i uspokajała, że wód płodowych na koniec zawsze jest mało, że najważniejsze są ruchy dziecka i dobre zapisy KTG. A te, nawet zdaniem nadopiekuńczej Pani doktor, były wzorowe.

Tak więc w niedzielę w mrozie zdobyliśmy kopiec Piłsudskiego (najwyższy w Krakowie!), spędziliśmy parę romantycznych wieczorów i… we wtorek w nocy pojawiły się pierwsze, mało regularne  i mało bolesne skurcze. We wtorek rano standardowa wizyta na KTG (byliśmy już  z rzeczami, bo Pani doktor powiedziała, że jak się nie położę na oddziale, to ona za tą ciążę „nie bierze odpowiedzialności”). Na KTG – eureka – zapisały się 2 skurcze. Potem spotkanie z Jolą, która załatwiła też opinię innego lekarza i werdykt: jest 1 cm. i wygładzona szyjka, coś się zaczyna! :D I kolejne kojące słowa: można jechać do domu, do porodu jeszcze długa droga, dzień lub więcej.

Byłam szczęśliwa jak nigdy. I to bez sztucznej oksytocyny:) Radeczka mojego jeszcze wysłałam do pracy (biuro ma 5 min. od mieszkania, więc czułam się bezpiecznie), skurcze pojawiały się na krótko, co 15-20 min, czasem rzadziej, więc jeszcze spokojnie obejrzałam serial, zrobiłam obiad, poszperałam na Allegro-ot, relaks:) W czasie skurczów, kiedy po południu były ciut dotkliwsze, opierałam się krzyżem o futrynę drzwi i odpychałam rękami z przodu. Super pomaga:) A potem znowu niczym niezmącony spokój.

Gdy wrócił Radek ok. 18.00 nic się nie zmieniało, skurcze nadal nieregularne. Zjedliśmy kolację, obejrzeliśmy film, w czasie skurczów na „pauzie” Radek mocno masował mi krzyż-to jednak znacznie lepsze niż futryna. Ok. 22 zadzwoniłam do Joli, że skurcze są co 10-12 minut, ale nadal mało dokuczliwe. Zaleciła kąpiel, która może je trochę złagodzić, i poleciła spróbować się przespać i nabrać sił. W kąpieli skurcze były już bardziej „konkretne”, ale pomiędzy jeszcze sobie żartowaliśmy z Radkiem, który siedział obok wanny na podłodze i masował, kiedy trzeba. Do łóżka spróbowałam się położyć o 23.00, ale spać już się nie dało. Skurcze były co 7-8 min. i trwały dość długo. Radek nieśmiało zasugerował wyjazd do szpitala, ale ja chciałam czekać, aż będą co 5 min. – tak książkowo. Ale że życie to nie książka, nagle, z tych spokojnych, skurcze przerodziły się w długie, pojawiające się co 3-4 minuty. W tym momencie, a była już północ, Radek, nie pytając o moje zdanie, zadzwonił do Joli „Jola, wszyscy szybko jedziemy do szpitala, bo tracę z Kaśką kontakt”. To była dobra decyzja:) Rzeczy były już spakowane (od rana, bo przecież miałam się kłaść w szpitalu:)), więc tylko ubrałam dżinsy, Radek ubrał mi buty, trzeźwo przypomniałam mu o wodzie mineralnej i mojej kosmetyczce, i szybko do auta. Tam już ledwo siedziałam, wiłam się na tylnym siedzeniu łapiąc za zagłówki i pomimo, że ból był cały czas znośny, prosiłam, aby się pośpieszył. Ponad 90 km/h, akcja jak na filmie:)

W szpitalu byliśmy 00.30, szybka jazda z SOR na oddział położniczy (po schodach bym raczej już nie weszła), głucha noc, na dyżurze 1 położna, więc ja oznajmiam, że jeszcze czekamy na Jolę. Ona, że musi mnie zbadać i podłączyć do KTG. I diagnoza: jest PEŁNE ROZWARCIE! Szok! Półnaga przez korytarz podreptałam do sali rodzinnej, Radek wrócił z parkingu z walizkami,  Pani położna tylko wyjęła mój dowód, podłączyła na stojaka do KTG  i uznała, że chyba nie ma już czasu na wypełnianie reszty dokumentów. Miło z jej strony:) Za 5 minut w drzwiach stanęła nasza położna Jola-spokojna, uśmiechnięta, co i mnie się udzieliło. Czułam ulgę, bo skurcze całkiem ustały, jedynym uczuciem, niebolesnym zupełnie, było jakby parcie na kupę:) Miałam to uczucie już częściowo w samochodzie, nie skojarzyłam go ze skurczami partymi, ale powstrzymałam w obawie o naszą tapicerkę. Na szczęście:)

O 1.00 Jola, przebrana i wyposażona w „pakiet startowy” zaprosiła mnie na stołeczek porodowy, a Radka posadziła za mną, więc się o niego plecami opierałam. Poleciła nie przeć, tylko głęboko się rozluźnić i pomóc grawitacji. Niezwykłe uczucie. Zachęciła do dotknięcia główki malutkiej, ale ja ją ostrzegłam, że w pośpiechu nie umyłam rąk, więc podała mi rękawiczkę:) Gdy główka była już nisko, zaprosiła telefonicznie dyżurnych lekarzy i poleciła przeć na skurczach. Kiedy zaczynałam jęczeć, ładnie wytłumaczyła: „Kasiu, nie przyj w buzię, tylko w krocze!”. I tak, po 3 skurczach partych, wyszła już cała Ewcia :D DDD Piękna jak z innego wymiaru i taka nam bliska!

Jola położyła ją na moim brzuchu ze słowami „Ale kluska!” bo maleństwo okazało się ważyć 3940g i mierzyć 60 cm! Co cudowne, przy tak sporym dzidziusiu, obyło się na małym pęknięciu 1-go stopnia i kilku zewnętrznych szwach. Już wychodząc ze szpitala wszystko goiło się super, więc obyło się bez większych obrażeń. Polecamy masaż olejkiem migdałowym. Dalej już pierwsze wspólne pierwsze karmienie, leżenie we trójkę w łóżku, w ciszy i półmroku, Jola robiąca nam zdjęcia. Wspaniałe chwile!

I najważniejsze: teraz, kiedy Ewcia czasem pokazuje mniej anielskie oblicze noworodka, wracamy z mężem wspomnieniami do chwil porodu i odzyskujemy optymizm. To, że rodziliśmy naprawdę MY, z ograniczoną do minimum pomocą szpitala, ciągle daje dużego kopa energetycznego.

 

Ech, trochę się rozpisałam:) W załączniku nasze zdjęcie zaraz po porodzie i dwa bardziej współczesne. Jeszcze raz dziękujemy Tobie Agnieszko za pomoc w przygotowaniach, a wszystkim oczekującym na wielki dzień życzę zdrowia i pięknych, dodających mocy porodów.

Pozdrawiam!

Kasia z Radkiem i Ewcią