Relacja porodowa Maćka, 3.11.2010r. (Żeromski)

Cześć,

Asia jak na razie jest bardzo punktualną dziewczyną. Termin jej narodzin został ustalony na 3 listopada. Ten dzień zaczął się dla Gosi niespodzianką w postaci resztek czopa śluzowego znalezionych podczas porannej toalety. Akurat wtedy miała umówione kontrolne USG, na którym okazało się, że szyjka jest już rozwarta na półtorej centymetra. Póki co żadnych innych objawów nie było. Te pojawiły się o północy jako jeszcze niebolesne, ale regularne, powtarzające się co 10 minut skurcze, a godzinę później dołączyły do nich wody płodowe. Przy takiej kumulacji postanowiliśmy nie czekać już dłużej, zatankowaliśmy termos, porwaliśmy torbę i pojechaliśmy do szpitala.

Tutaj Asia okazała się bardzo przezorna wybierając porę, bo drogę, którą z powrotem pokonywałem prawie dwie godziny przejechaliśmy w 15 minut, a dodatkowo o tej porze pod szpitalem Żeromskiego nie ma problemów z parkowaniem i nie trzeba za to płacić. Na miejscu obowiązkowe 45 minut biurokracji, ale takiej nietypowej, bo bardzo sympatycznej, później mierzenie miednicy jakimś dziwnym przyrządem i szybkie USG, podczas którego Gosia dowiedziała się, że jest szczęściarą skoro przy trzycentymetrowym rozwarciu i skurczach co trzy minuty nic ją nie boli. Niestety to szczęście nie trwało do końca i chyba zostało okupione z nawiązką, ale o tym za chwilę.

Zostaliśmy przekazani na oddział, gdzie powitała nas kolejna bardzo sympatyczna pani położna Ela Dudzińska, ciągle uśmiechnięta i z niewyczerpaną cierpliwością odpowiadająca na wszystkie nasze chyba momentami naiwne pytania i zgadzająca się na wszystkie postulaty i zachcianki. Do swojej wyłącznej dyspozycji mieliśmy dosyć spory pokój w połowie wyglądający jak sala porodowa (łóżko porodowe, jakieś dziwne maszyny z rurkami itp.), a w połowie jak gimnastyczna albo sala do… jogi (drabinki, liny, materace, piłka, worek sako itp.).

Zostaliśmy sami, czas płynął, skurcze stawały się powoli bolesne, Gosia podskakiwała na piłce, wzięła długi prysznic, znów podskakiwała na piłce, pani Ela w międzyczasie odebrała dwa porody, a ja, ku swojej radości w końcu zacząłem być do czegoś przydatny, bo odkryliśmy, że uciski na kość krzyżową rzeczywiście przynoszą dużą ulgę. Za oknem zaczęło się rozjaśniać, a przy badaniu o godzinie 6 okazało się, że postęp jest niewielki, bo przez te wszystkie godziny szyjka rozwarła się tylko o centymetr. Wtedy pani Ela podsunęła nam, jak się szybko okazało, genialny pomysł: przynajmniej pół godziny masowania piersi, ale koniecznie pod ciepłym prysznicem. I wtedy się zaczęło: dwuminutowe skurcze w odstępach też dwuminutowych o takiej sile, że Gosia po raz pierwszy zaczęła krzyczeć.

O godzinie siódmej nastąpiła zmiana położnych i zostaliśmy przekazani w ręce pani Jadwigi Kaczki, która z początku wywarła na nas trochę kiepskie wrażenie, ale to może dlatego, że nawet nie miała czasu się przebrać, no i jak to tak, taka młoda… Po badaniu okazało się, że w ciągu godziny Gosia nadrobiła zaległości, szyjka jest całkowicie rozwarta i właściwie to już jesteśmy w drugiej fazie porodu, która zazwyczaj nie trwa więcej niż pół godziny. U Gosi trwała dwie, pełne bólu, krzyku, niepewności i łez. Jesteśmy ze sobą od ośmiu lat i wydawało mi się, że znam swoją żonę dobrze, ale takiej twardości, jasności umysłu i umiejętności uśmiechu w tak ekstremalnej sytuacji nie spodziewałem się. Żeby Asi łatwiej było trafić główką do wyjścia pani Jadwiga zaleciła pozycję na lewym boku w momencie skurczu bardziej siedzącą, w chwilach odpoczynku leżącą. Po godzinie efekty były mizerne. Asia wypychana pokazywała swoją ciemną czuprynkę, ale po skurczu wracała tam, gdzie było jej dobrze. Jej serduszko cały czas dawało sobie doskonale radę, więc Gosia konsekwentnie odbijała sugestie kolejnych badających ją lekarzy (w sumie czterech albo pięciu), a to o kroplówce, a to o mniejszym lub większym cięciu. Zaczęliśmy próbować inne pozycje, ale tylko przez chwilkę, bo wcale nie dawały efektów.

Wielkimi krokami zaczęła zbliżać się regulaminowy koniec czasu dopuszczalnego dla drugiej fazy porodu i na sali pojawiła się pani doktor z kroplówką i narzędziami chirurgicznymi. Mam wrażenie, że z kolejnych kilkunastu minut pamiętam tylko urywki. Tak jak w pierwszej fazie wszystko stało się nagle. Pani Jadwiga coś zauważa, odsuwa panią doktor, zaczyna jakieś swoje czary, pojawia się główka Asi, za moment jej twarzyczka wykrzywiona niezadowoleniem i próbująca krzyknąć i prawie od razu cała reszta dwukrotnie owinięta pępowiną. Po kilku sekundach nasza córka obwieściła swoją obecność, ale po chwili uspokoiła się na brzuchu mamy i uchyliła oczka. Był śmiech Gosi, która nagle zaczęła wyglądać jakby wypoczywała co najmniej od tygodnia i łzy, tym razem moje. Ktoś dał mi pępowinę do przecięcia, ktoś gratulował Gosi wytrwałości, a Asia podjęła pierwsze próby podpełznięcia do jedzenia, w czym po pewnym czasie pani Jadwiga jej pomogła.

Po dwóch godzinach przenieśliśmy się na zwykłą salę, gdzie po szybkich badaniach dołączyła do nas znów głodna Asia. Kiedy się najadła i zasnęła Gosia zjadła obiad, wzięła prysznic, a dumny ja zacząłem obwieszczać światu nasze szczęście.

Maciek

P.S. W załączniku pierwsze zdjęcie Asi, jeszcze z sali porodowej.
P.S. II Jak się dzisiaj dowiedziałem pani Jadwiga Kaczka została w 2008 roku laureatką plebiscytu Gazety Wyborczej na najlepszą polską położną (http://www.edziecko.pl/ciaza_i_porod/1,79332,5789912.html)