Relacja porodowa Piotra

Mamy Gucia! Jest z nami od 1 listopada, choć miał być od 7-go, a że mieszkamy koło wielkiego cmentarza, zastanawiamy się, jak będzie wyglądał Kinderbal na jego urodziny. I czy koledzy przyjdą. Leży, ma na sobie body z Triceratopsem, strzela miny (właśnie przed chwilą była mina nr 3) i jest kochany.
Chcieliśmy, by przyszedł na świat w sposób naturalny, a na miejsce tego wydarzenia wybraliśmy szpital Rydygiera. Jest chyba najbliżej naszego miejsca zamieszkania, a do tego, podczas Szkoły Rodzenia (w IŚR), oraz naszych indywidualnych kontaktów ze służbą zdrowia, poznaliśmy kilka położnych tam pracujących. Wszystkie zrobiły na nas bardzo pozytywne wrażenie.
Cały cyrk zaczął się o 4 nad ranem sączeniem się wód i skurczami. Postanowiliśmy jeszcze pospać i wstaliśmy po 8.00. Do szpitala pojechaliśmy około 11, przedzierając się przez tłumy wokół cmentarza, koło którego mieszkamy. Na miejscu chwilę poczekaliśmy na badanie, po którym lekarz stwierdził, że warto, żebyśmy już zostali. Położna zapoznała się z naszym planem porodu, a nam udało się zająć salę porodów rodzinnych.
Pierwszy okres porodu przebiegał książkowo, położna co chwilę nas nadzorowała, ale generalnie zajmowaliśmy się sobą sami. Do dyspozycji mieliśmy piłkę, wannę, a także parę innych urządzeń. Drabinki nie było, więc Kaśka opierała się i wieszała na mnie podczas skurczów. Zrezygnowała ze znieczulenia, ale też nie uskarżała się na gigantyczne bóle. Około 15.00 za radą położnej, Kaśka weszła do wanny na 40 minut, po tej kąpieli mieliśmy właściwie pełne rozwarcie. I się zaczęło.
Przez następne dwie godziny, kiedy to mieliśmy do czynienia z drugim okresem porodu, próbowaliśmy wielu pozycji: na krzesełku, bocznej, stojącej, na kolanach, cały czas życzliwie wspierani przez personel, cierpliwie nam asystujący. Kaśka z każdym skurczem stopniowo traciła siły. Myśleliśmy, że owsianka rano to wystarczający zastrzyk zapasów energii, ale lekarze w końcu zasugerowali kroplówkę z glukozy i minerałów. Mały niestety nie był taki do końca mały i nie chciał zejść niżej do kanału rodnego. Pod koniec, żeby zmusić macicę do większego wysiłku, zgodziliśmy się na podanie oksytocyny. Hormon chyba nie zdążył zadziałać, albo Kaśka już naprawdę nie miała siły, bo niewiele to poprawiło. W międzyczasie obydwojgu bardzo spadło ciśnienie i tętno. Nasza położna poprosiła o konsultację jeszcze jedną lekarkę. Organizm Kaśki był w pełni gotowy – pełne rozwarcie i mnóstwo miejsca, normalnie autostrada, ale mały nie mógł trafić w kanał i cały czas był na początkowej wysokości. W końcu, po długich i bohaterskich wręcz próbach, zgodziliśmy się na zabieg cesarskiego cięcia. Z racji szybkości podjętych działań, nie było czasu na znieczulenie zewnątrzoponowe i zabieg miał miejsce przy znieczuleniu ogólnym.
Naprawdę, to nic fajnego, tak łazić po korytarzu i nie wiedzieć, co się dzieje na sali operacyjnej. Wszyscy byli teraz zajęci wyłącznie Kaśką (no i dobrze), ale ja latałem po korytarzu trochę zdezorientowany, początkowo nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, gdzie czekać. W końcu ktoś powiedział mi, bym wziął nasze rzeczy z sali porodów do sali intensywnej opieki pooperacyjnej (czy jakoś tak). Tam usłyszałem po raz pierwszy krzyk małego (18.20), choć nadal nic nie widziałem. Wreszcie pielęgniarka wytoczyła z sali operacyjnej małą przezroczystą „wanienkę” z Guciem i pyta mnie: „Pan jest ojcem?” „No, chyba ja”, odpowiedziałem. „To proszę za mną” i pojechaliśmy na salę noworodków.
Zgodnie z instrukcją, zdezynfekowałem ręce i podszedłem do Gucia, który do tego czasu leżał już ułożony w „piekarniku”. Nie wiem, jak się nazywa to urządzenie, dla mnie to jest inkubator-kabriolet (bo nie ma tej całej budki dookoła), gdzie lampa grzeje (jak ta maszyna do frytek w McDonaldzie) i utrzymuje stałą temperaturę ~37°C, a dziecko – już oczyszczone i osuszone, w pieluszce – leży i jest monitorowane. Dziecko trzeba będzie przynajmniej dobę żywić sztucznie, mówiły położne.
I tak sobie razem byliśmy w tej sali – Gucio i ja, gadając mu głupoty do ucha, czekaliśmy, aż mama się wybudzi. To nastąpiło po około 2 godzinach, na razie odwiedziłem ją sam. Potem chwilę kursowałem między mamą a Guciem, aż w końcu mogliśmy pojechać do niej obydwaj. Akurat dyżur zaczynała p. Jolanta Łaszczyk (kolejna znajoma twarz), która bez wahania przystawiła Gucia do piersi ledwo wybudzonej, jeszcze trzęsącej się po narkozie Kaśki. Mały zassał aż miło. Taka sielanka trwała około dwie godziny, po czym mamę zawieziono na salę poporodową (pojedyncza!), a małego – z powrotem pod opiekę pielęgniarek na sali noworodków.
Z uwagi na operację i konieczność wypoczynku dla Kaśki, Gucio dwie następne noce spędził na tejże sali, choć w dzień przebywał z mamą. Od trzeciej nocy przebywał stale z mamą (i ze mną), z przerwami na różne badania. W szpitalu spędziliśmy 7 dni i w ostatnią środę przyjechaliśmy wreszcie do domu. Póki co, Gucio najbardziej gustuje w piersi (jak i tata), mamy nadzieję, że nie trzeba będzie go w żaden sposób dożywiać, choć wciąż się uczymy jego preferencji.
Reasumując, pomimo konieczności zastosowania cesarskiego cięcia, jesteśmy niezmiernie wdzięczni personelowi, który opiekował się nami w trakcie porodu, jak i przez następne siedem dni. Pamiętajcie, poród, to kawał wysiłku, więc standardowe porcje jedzenia mogą nie wystarczyć.
Dziękujemy również Wam za przygotowanie nas do tego wydarzenia i przekonanie mnie, że mój udział w porodzie nie jest głupim pomysłem (wbrew temu, co twierdzili moi rodzice). Choć szczerze mówiąc, gdy przychodzi co do czego, okazuje się, że wszystko zapominamy i musimy poznawać od nowa – tutaj mówię o wszystkim tym, czego uczyliśmy się o opiece nad małym.

Pozdrawiamy
Piotrek, Kaśka i Gucio