Relacja porodowa Patrycji

Już miesiąc minął od momentu kiedy Franek się urodził
(2 marca 2011 o 10.40; 57cm, 4kg)
Co za radość – OGROMNA!

Właściwie nie wiem od czego zacząć…

Franek był bardzo punktualny. Termin miałam na 1 marca i tego dnia rano (przed 7.00) obudziły mnie delikatne, jakby miesiączkowe skurcze. Były w miarę do zniesienia, ale trwały właściwie cały dzień, z małymi przerwami. Zaczęłam je monitorować i okazało się, że tak do wczesnego popołudnia (do ok 14.00) były co 10-12 minut.
Ok. 15.00 postanowiłam zrelaksować się i wziąć kąpiel. Po wyjściu z wanny skurcze jakby złagodniały. Nie na długo, bo już ok 16.00 co parę minut zaczął się  pojawiać dość ostry skurcz. Ale nie wpadałam w panikę. Postanowiłam zrobić obiad i zaczekać na mojego Maćka, który przyjechał po 17.00. I pamiętam, że już około tej godziny musiałam kucać, by przetrzymać nadchodzący skurcz.
Nie wiem dlaczego i mimo wszystko to nie skłoniło mnie jeszcze by pojechać do szpitala. I dalej: postanowiłam się zrelaksować – tak poleżałam sobie do 22.00!
A już po 22.00 skurcze stały się nie do zniesienia. Zaś Maciek cały czas pytał: „Czy robić kanapki i parzyć herbatę” (z liści z malin i przewrotnika” :) Kochany…
I podjęłam decyzję: „jedziemy do szpitala. I tak nie zasnę, bo skurcze nie ustępują i są bardzo bolesne. A tak to zobaczymy co nam powiedzą”.
Zaczęliśmy się pakować. Trochę nam zeszło, bo do szpitala przyjechaliśmy ok. 2.30. O tej godzinie już miałam ostre skurcze, ale wody mi jeszcze nie odeszły.
Szpital pozamykany na 10 spustów – wszędzie ciemno i głucho. Dzwonimy domofonem. Z bólu już nie mogę stać. Czekamy…
Na izbie przyjęć stanęłam twarzą w twarz z prawdziwą (na skalę socrealistycznej) biurokracją: dokumenty, teczka, moje dane wystukiwane na… maszynie do pisania!
Po zbadaniu okazało się mam już ok.5.5 cm rozwarcia.
Omdlewając przebrałam się, powtarzając położnej cały czas że jak najszybciej muszę dostać osłonę na paciorkowca (by po urodzeniu małego już nie kuli). A położna kiwała głową i na zupełnym luzie dalej stukała na maszynie. Później przyszła zaspana dyżurująca lekarka, mówiąc i ziewając jednocześnie: „Co my tu mamy” (?!).
Zrobiła mi USG, oznajmiając że dziecko waży tak ok. 3600 g. Ucieszyło mnie to (pomyślałam: jest szansa, bym nie była nacinana :)
Po przyjściu na porodówkę od razu dyżurującej położnej, pani Basi, powiedziałam w jakiej pozycji chciałabym rodzić, że na stojąco, że chciałabym aby mnie nie nacinano, o paciorkowcu. Eh… Wszystko przyjęła  z uśmiechem i aprobatą.
Maciek włączył naszą muzykę (pomogły ciepłe brzmienia :) i zaczęłam skakać na piłce między skurczami. A z innych aktywności: co jakiś czas prowadził mnie pod prysznic.
Czas się ogromnie dłużył, a bardzo bolesne skurcze następowały już co 1-2 minuty. Oczywiście „położyli” mnie na ok. pół godziny na KTG, którego zapis był na tyle nieczytelny że musieli mnie jeszcze raz podłączyć. Ale i tym razem dałam radę.
A teraz najważniejsze miałam/mieliśmy ogromne szczęście: o 7.00 zmieniały się położne i na dyżur przyszła akurat p. Ania Pułczyńska! Przemiłym głosem przedstawiła się, a ja ze szczęścia krzyknęłam w duchu: WSPANIALE! JEST Z NAMI ANIOŁ!
I udało się z dwukrotnym podaniem osłony na paciorkowca (wody mi nie odeszły)
Ok. 8.00 – 9.00 p. Ania zapytała czy chcę, by mi przebiła worek owodniowy. Zgodziłam się.
Skurcze parte były już bardzo intensywne. Opadałam z sił i zarazem czułam, że mały schodzi do kanału rodnego. Oddychałam i skupiałam się. A wydawanie dolnego brzusznego brzmienia „ohmmmm” pomagało, ale mocny krzyk również!
W którymś momencie p. Ania powiedziała, żebym sprawdziła jak już jesteśmy blisko końca, bym włożyła palce… Poczułam jakby na kamieniu włosy: to tuptusia główka!! Radość ogromna! Zaczęłam walczyć ze zmęczeniem, omdlewałam, musiałam się położyć. I chyba bym tak została na łóżku, gdyby nie Maciek który zdopingował mnie: „Tusiu przecież zawsze powtarzałaś jak ważne jest, by nie kłaść się i pozostać w pozycji aktywnej, wertykalnej cały czas”. Pomogło. Wstałam. Ponowny prysznic ocucił mnie.
Kiedy wróciliśmy na salę poczułam, że będę rodzić w kucu. Wody kapały. Żółte, ale jakoś to nie zmąciło mojego spokoju…
P. Ania doradziła mi jak przeć. Ja zaś kucnęłam i oparłam się o krzesełko które było za mną. Przybiegła lekarka. Kucnęły przede mną. „Dywanik z narzędziami” leżał już na podłodze.
Czułam małego, poddałam się i wyskoczyło nasze słoneczko! Od razu położono mi go na piersi. Maciek przeciął pępowinę. Zuch mężczyzna.

Później poczłapałam i położyłam się na łóżku/fotelu porodowym, małego w tym czasie badano. I wtedy dopiero zaczął płakać. Ale po sekundzie przestał, bo ponownie położono mi go piersi i przyssał się jak mały smok. Radość przeogromna. Płakaliśmy z Maćkiem jak bobry!
Franek dostał 10 w skali Apgar (mimo, że był owinięty pępowiną wokół szyi) i zostaliśmy sami na porodówce.
I co jeszcze: położne i doradczynie laktacyjne doradzały i same przychodziły w związku z karmieniem i pielęgnacją małego. Super opieka mimo socrealistycznej naleciałości, nie hotelowych warunków polecam szpital z pełnym przekonaniem.

Agnieszka, cieszę się, że dzięki Twoim zajęciom z jogi nabrałam większej świadomości mojego dojrzewającego macierzyństwa oraz kondycji, by dzielnie i wytrwale przeżyć ten poród. DZIĘKUJĘ CI!

Pozdrawiam Cię serdecznie i dziewczyny oczekujące na swoje dzieci. Życzę im dużo dobrego, pozytywnej wizualizacji, wiary i cierpliwości. Nagroda jest już blisko…

Patrycja