P O R Ó D   W I T O L D A

czyli

 J E S T E Ś   J A K   G U M A

No i urodziłam. 18.12.2012, jeden dzień przed terminem.

Ale wszystko zaczęło się dzień wcześniej, przed godziną 19, kiedy to podczas wideokonferencji na skypie z moimi trzema przyjaciółkami rozrzuconymi po Polsce, nagle poczułam (i usłyszałam) jakby strzyknięcie w dole brzucha. Zaraz po nim pojawił się niewielki skurcz. To był pęcherz płodowy, który pękł mi na oczach moich przyjaciółek! Pobiegłam do toalety sprawdzić, czy aby na pewno odchodzą mi wody. Odchodziły. Wszystkie cztery popłakałyśmy się z radości i wzruszenia, dziewczyny patrzyły oniemiałe, zawołały swoich mężczyzn. Poród live :) . A ja położyłam się na boku, zadzwoniłam do mojego męża, żeby szybko wracał do domu. Wody odchodziły. Mateusz wrócił. Zakończyliśmy wideokonferencję, żeby móc się skupić na tym co nastąpi. Po półtorej godziny zaczęły się delikatne skurcze co 20 minut, powoli czas między nimi się skracał. Zadzwoniłam do Joli (tak, tak do Joli Łaszczyk), z którą i tak byliśmy umówieni tego wieczoru na ktg. Jola powiedziała, żebym coś zjadła, położyła się, próbowała spać między skurczami i przyjechała do szpitala, jak będę gotowa. Tak też zrobiłam. Z godziny na godzinę doznania były coraz intensywniejsze, drzemki coraz mniej efektywne. W końcu w środku nocy weszłam pod prysznic, skurcze się nasilały. Oddychałam, kręciłam biodrami, to działało bardzo dobrze. Między godziną 2 a 3 doznania były na tyle silne, że jedyna pozycja która przynosiła ukojenie to na czworakach oparta o piłkę, a że zmęczona byłam bardzo, więc wzięłam piłkę do łóżka i w tej pozycji trochę przysypiałam. W końcu powiedziałam do Mateusza, że chcę już jechać do szpitala. Wody cały czas odchodziły, skurcze były coraz mocniejsze, więc uznałam, że nie ma na co czekać. Zwłaszcza, że ze szkoły rodzenia pamiętałam, że po odejściu wód dobrze zjawić się w szpitalu po ok 6 godzinach. My zjawiliśmy się przed 4 nad ranem, czyli po ok ośmiu. W szpitalu rozespana Jola przyjęła nas w sali do porodów rodzinnych, zbadała mnie i tu napotkałam pierwszą niespodziankę. Jakie było rozwarcie? Ha! JEDEN centymetr! Witek był bardzo nisko, szyjka była całkiem zgładzona, ale nie ukrywam, że trochę mnie to zdziwiło. Wiedziałam, że procedury szpitalne lubią podawać oksytocynę po 10 godzinach od pęknięcia pęcherza. Czyli mieliśmy jeszcze jakieś dwie godziny… i 9cm przed sobą. Cudowna Jola powiedziała: mamy czas, spokojnie, nic się nie martw. Śpijcie i obserwuj się. Zostawiła nas w sali, Mateusz padł na łóżko, a ja starałam się rozluźnić, kręcąc biodrami, żeby przywrócić skurcze, które na chwilę osłabły. Jola zaglądała mniej więcej co godzinę. Przy którejś jej wizycie zbadała mnie znowu – byliśmy tylko centymetr do przodu. Jola podała mi jakiś czopek, żeby zmiękczyć szyjkę. Byłam już bardzo śpiąca, a skurcze raz narastały raz cichły. Ze zmianą warty, o godzinie 7 rano, nowy lekarz zbadał mnie, ciągle byliśmy na etapie 2 cm. Zasugerował, że skoro wszystko idzie tak powoli to może podamy oksytocynę. No chyba, że chcemy jeszcze próbować naturalnie. Nasza odpowiedź: bardzo chcemy! No to w ruch poszły wanna, piłka, głębokie oddechy, niskie dźwięki, kręcenie biodrami. Jola cały czas nas doglądała i podpowiadała co robić dalej. I cały czas powtarzała: Zuzia, pamiętaj, jesteś jak guma. Woda bardzo dobrze mi robiła, skakanie i kręcenie się na piłce też, skurcze były mocniejsze, do tego cały czas Mateusz stymulował moje brodawki, ja uciskałam sobie punkt między kciukiem a palcem wskazującym, żeby wzmocnić wyrzuty oksytocyny. Czas leciał. Chyba przed południem Jola zbadała mnie ponownie. Uwaga! 4cm. Co za mozół. Ale wtedy coś jakby ruszyło. Skakałam na piłce jak opętana, wydawałam z siebie niesamowite odgłosy, wpadłam w mantryczny rytm, zachęcałam Witka, żeby do nas przyszedł. Mateusz cały czas był przy mnie, komplementował, mobilizował, wspierał, trzymał za ręce i masował punkt na dłoni. To było niesamowite. Straciłam rachubę czasu, czułam, że jestem zatopiona w tych doznaniach. W końcu przyszła Jola, widząc jak intensywnie się mam, zasugerowała, żeby wejść jeszcze do wody. Jesteś jak guma. Tam mnie zbadała. I tam się załamałam. Po dwóch kolejnych godzinach byliśmy ciągle na etapie 4 cm. Była godzina (chyba) 14. I wtedy Jola powiedziała, że jej zdaniem należy podać oksytocynę. Chociaż wie, że chcieliśmy tego uniknąć. Niestety akcja postępuje tak wolno, że czekając na naturalny bieg zdarzeń mogę się zamęczyć. Powiedziała, że podadzą mi połowę dawki, a jak coś będzie nie tak z tętnem Witka, to mi tę oksytocynę odłączą. To mnie uspokoiło i zdecydowaliśmy się, że nie ma co się wzbraniać. Skoro Jola mówi, żeby podać, to bierzemy. Oczywiście tak mnie to wszystko spięło, że skurcze momentalnie ustały. Miałam więc szansę chwilkę się zdrzemnąć. Czułam się dość bezradna. Ale nic. Jestem jak guma. Przyszła nowa zmiana lekarzy, zbadali mnie, poszli. Jola założyła mi kroplówkę no i cała zabawa dopiero się zaczęła. To było bardzo silne, bardzo bardzo bardzo. Ratowałam się gazem rozluźniającym, którego zużyłam prawie dwie butle. Od tej pory cały czas było monitorowane tętno Witolda (na szczęście w szpitalu Rydygiera są bezprzewodowe, przenośne aparaty ktg, z którymi można wchodzić do wody). Mateusz masował mi dolne plecy i dzielnie znosił moje krótkie zdawkowe komendy, typu: mocniej!, wyżej! Które pod wpływem gazu wydawałam obniżonym głosem (co, jak się później okazało,  bardzo nas wewnętrznie śmieszyło). Witek był bardzo nisko, więc szybko zaczęłam czuć chęć parcia, choć szyjka nie była jeszcze gotowa. Powstrzymywałam to pozycją: oparta na łokciach z pupą do góry. I rurką z gazem w paszczy. To wszystko było już mniej niesamowite. Bardziej nieznośne. I marzyłam, żeby się skończyło. Nawet myśl o Witku nie dodawała mi otuchy. Byłam wyczerpana. Kiedy wreszcie zaczęła się druga faza, robiłam wszystko pod dyktando Joli. Usadziła mnie na krzesełku porodowym, Mateusz siedział za mną, ona klęczała przede mną i mówiła co i jak mam robić. To zabawne, ale po raz pierwszy w życiu czułam, że nie umiem wziąć głębokiego oddechu przeponą, co mnie dodatkowo irytowało. Przecież na co dzień używam brzusznego oddechu, przecież śpiewam, przecież umiem to zrobić, to dlaczego nagle nie umiem! To był chyba wynik ogromnego wyczerpania. Jola mobilizowała mnie, wykazując się ogromną empatią i profesjonalizmem. Czasem kazała wstać i chodzić, czasem na chwilę wejść do wanny. Ta faza trwała niecałą godzinę. Była bardzo bardzo bardzo bardzo intensywna. Kiedy Jola zaczęła wykonywać telefony i słyszałam tylko, „poproszę lekarza do porodu”, „proszę pediatrę do porodu”, to oznaczało, że jesteśmy blisko! Najcudowniejszym momentem było uczucie przeciskania się małego ciałka przeze mnie. To było wreszcie namacalne, realne uczucie RODZENIA. Trwało chwilkę. Witek przyszedł na świat o 19:05. 24 godziny od pęknięcia pęcherza płodowego.

W trakcie naszego porodu przeszłam chyba wszystkie możliwe stany emocjonalne. Od radości, ekscytacji, przez zwątpienie, rozczarowanie, irytację, zniechęcenie, uczucie ulgi. Porodu nie bałam się wcale. Oczekiwałam go z niecierpliwością, wyobrażałam i afirmowałam go często. Z perspektywy czasu widzę, że nie udało mi się niestety wyłączyć nowego mózgu, że cały czas zaprzątałam sobie czymś głowę. Najbardziej deprymowała mnie myśl, że według szpitalnych norm, im więcej czasu mija od odejścia wód, tym większe jest zagrożenie dla dziecka i tym większe ciśnienie, żeby poród przyspieszać. Na szczęście mieliśmy Jolę, która dała nam bardzo dużo czasu na samodzielną akcję. Po drugie, i tu wyznaję bardzo intymnie, najzwyczajniej w świecie pozazdrościłam Ani, rodzącej z Jolą w listopadzie, która przyjechała do szpitala z rozwarciem 9,8cm i urodziła swojego Staśka pięknie, szybko i bezproblemowo. I ich przykład też miałam z tyłu głowy przez cały poród. Więc drogie dziewczyny, oto rada: jesteście jak guma! Fajnie wiedzieć, że ktoś miał cudowny poród, ale to nie ma znaczenia. Każdy poród jest cudowny, a jeśli coś idzie nie tak, jak sobie wymarzyłyście, to to wcale nie umniejsza cudowności Waszego porodu. Dacie radę, jesteście silne i wszystko będzie pięknie. A jeśli któraś z Was jeszcze nie zdecydowała w którym szpitalu i z kim rodzić – moja podpowiedź jest prosta: z Jolą Łaszczyk w Rydygierze. Jola jest NIEOCENIONA.

Agnieszko, bardzo Ci dziękuję za mądrość, którą się dzielisz i radość, którą emanujesz. Bardzo się cieszę, że ktoś kiedyś polecił mi Twoją szkołę, sama będę polecać ją dalej. A mój mąż mówi, że dzięki Waszej szkole nie czuł się bezradny i bezsilny, że wiedział co robić i czuł się potrzebny i pomocny. Z resztą naprawdę bardzo mi pomógł. Poza tym zajęcia z jogi dla kobiet w ciąży są rewelacyjne (zarówno u Ciebie, jak i u Ani) i tu też zdobyłam ogrom wiedzy i rozszerzyła się moja świadomość.

To cudowne, że jest na świecie więcej ludzi, którzy mają podobne spojrzenie na świat, to dodaje nam otuchy. Życzę Tobie i Januszowi wspaniałych chwil z Michałkiem i resztą dzieciaków, no i jak tylko nauczę się wychodzić z Witkiem z domu, to zawitamy na baby jogę :)

Ściskamy,

Zuzia, Mateusz i Witold