RELACJA PORODOWA IZY – Narodziny Wawrzyńca, 4 sierpnia 2014r.

Witaj, znalazłam wolną chwilkę, więc przesyłam relację z narodzin Wawrzyńca. A to było już prawie cztery tygodnie temu… ale ten czas leci

To był mój drugi poród. Pierwszy, zupełnie naturalny, był doświadczeniem bardzo pozytywnym i budującym, zakładałam więc, że tym razem też nie może być inaczej. Zaczęło się jednak zupełnie inaczej niż poprzednio, bo od sączących się wód. Już od rana w niedzielę zaczęły sobie powolutku podciekać. Najpierw myślałam, że dopadło mnie słynne wysiłkowe nietrzymanie moczu, ale po wymianie kolejnej wkładki trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy – zaczęło się. Na razie nie przyznawałam się jednak nikomu, zwłaszcza mężowi, żeby mnie nie zaczął do szpitala wysyłać. Mijały godziny, ja zmieniałam wkładkę za wkładką, ale poza tym nic się nie działo. Tak gdzieś  wczesnym popołudniem zaczęłam się już całkiem serio denerwować, a gdzieś tam z tyłu głowy przewijała się wizja kroplówki z oksytocyną. Brrrr. Koło 16 stwierdziłam, że to za dużo jak dla mnie, i powiedziałam Pawłowi. Zadzwoniłam też do położnej Ani Jastrzębskiej. Ania sugerowała, żeby się nie spieszyć do szpitala, jeśli nie chcę oksytocyny. Ostatecznie jednak stwierdziłam, że się już za bardzo stresuję, i pojadę do szpitala tak na 18, jak Ania zaczyna dyżur. Zadzwoniłam po tatę, żeby przyjechał do Żuka i gdzieś wpół do 19 byliśmy w Rydygierze. No i klasyka – najpierw cudowne ktg, które pokazało, że skurczy jeszcze nie ma. No, ależ mnie to zaskoczyło! Potem zbadała mnie lekarka (taka dosyć młoda blondynka, bardzo fajna babeczka), która potwierdziła, że to faktycznie wody, chociaż dużo ich jeszcze zostało. Zaproponowała, żebym została na patologii, na co się nie zgodziłam.  Wróciłam do domu, z zaleceniem, żeby się porządnie wyspać i jak nic się nie zmieni – wrócić rano. Na moje pytanie, czy to już będzie oznaczało konieczność podania oksytocyny, lekarka powiedziała, że zawsze mogę się nie zgodzić, i że w takim wypadku podadzą mi antybiotyk, i będą kontrolować CRP pod kątem ewentualnego stanu zapalnego.

Wracałam do domu w trochę lepszym nastroju, za to z kompletnie mokrymi spodniami.

No więc rodzę. Tak czy siak odwrotu już nie ma. Paweł dostał zadanie zorganizowania muzyki (wykupienie pakietu premium na spotify i załadowanie kilku playlist do trybu offline), ja położyłam spać Konstantego. Wcześniej jeszcze rozmawiałam przez telefon z siostrą, która powiedziała, że mam się nie denerwować, bo oksytocyna jest przeciwieństwem adrenaliny a tak w ogóle to i tak wszystko jest w mojej głowie. Pomogło. Nawet miałam zamiar położyć się spać, chociaż komfortowo nie było, bo co chwila musiałam zmieniać mokre ubranie. Koło 22 zaczęłam czuć skurcze – słabe i krótkie ale bardzo częste, tak co trzy minuty. Poczekałam jeszcze, aż Paweł skończy z muzyką i ruszyliśmy.

W szpitalu byliśmy koło wpół do 12. No i znowu ktg (brrr), które dalej, wbrew moim ewidentnym odczuciom, zaprzeczało, ze mam skurcze  po badaniu okazało się, że rozwarcie mam na 4 cm.

Na szczęści sala do porodów rodzinnych była wolna, więc po całej tej części formalnej tam się zainstalowaliśmy. Na początku myślałam, że cały poród przesiedzę w ciemnej łazience, bo wszędzie mi było za jasno, ale położna pogasiła światła, zostawiając jedną małą lampkę. Do tego jeszcze muzyka i zrobiło się całkiem nastrojowo  początkowo skurcze nie były bardzo bolesne – oddech i kręcenie biodrami na piłce pomagały wystarczająco. Zresztą ja się cieszyłam, z każdego mocniejszego skurczu, bo to oznaczało, że jednak będzie normalnie, bez chemicznej ingerencji z zewnątrz.

Położna, zresztą zgodnie z moimi oczekiwaniami, zostawiła nas samych, Paweł miał jej puścić sygnał na telefon, jak będzie potrzebna.

Jak odczucia były już, hmm…. silne… weszłam do wanny. Woda działa łagodząco, ale nie ma co kryć, doznania są jednak intensywne. Po jakimś czasie poprosiłam Pawła, żeby zadzwonił po Anię, żeby mnie zbadała. Było 7 cm. Położna znowu wyszła, żeby sama wrócić akurat wtedy, kiedy miałam poprosić Pawła, żeby znowu po nią dzwonił. Zastanawiałam się nawet, skąd miała takie wyczucie. Może to dlatego, że już mnie było po prosu słychać?  Tak jak to czułam, było już pełne rozwarcie.

Ania zasugerowała, żebym wyszła z wanny z uwagi na te cieknące wcześniej wody. W sumie nastawiałam się trochę na poród do wody, ale nie protestowałam jakoś szczególnie. Oczywiście padło sakramentalne, a moim zdaniem wyjątkowo głupie w takim momencie, pytanie: jak chcę rodzić? Odpowiedziałam coś w stylu, że jeszcze nie wiem przecież, zobaczę. Jak wyszłam z wanny, stanęłam oparta o Pawła, (tak jak w tańcu) i powiedziałam, że nigdzie się już nie ruszam. Na szczęście Ania dostosowała się do mnie i po kilku chwilach schyliłam się, żeby wziąć z jej rąk moje krzyczące małe Słoneczko.

Wawrzyniec urodził się 4 sierpnia o godzinie 1:16 w nocy. Co ciekawe, pomimo cieknących wód urodził się w czepku.

Potem to już była sielanka – położyłam sobie moje maleństwo na brzuchu (na czas rodzenia łożyska położyłam się na fotelu porodowym), Ania założyła szwy (moje obrażenia zostały zakwalifikowane jako otarcie, które właściwie nie powodowało później u mnie żadnego dyskomfortu. Szczerze mówiąc trochę się bałam jak to tam będzie, bo chwilę wcześniej usłyszałam, że rodził się z rączką przy buzi). Potem przenieśliśmy się na to takie duże łóżko (Kto był w Rydygierze, ten wie o czym mówię), maluch przyssał się do mnie na dobre,  a my z Pawłem leżeliśmy sobie i się nim zachwycaliśmy. Ostatecznie posnęliśmy tam tacy przytuleni do siebie w takiej błogiej atmosferze.  Ania przyszła po nas dopiero po jakichś czterech godzinach i dopiero wtedy przyniosłam się na salę, nomen omen chorych (to nazewnictwo mogliby jednak zmienić). Swoją drogą moje współlokatorki bardzo zdziwiło to,  że przyszłam na własnych nogach

Podsumowując: pomimo stresującego początku ten poród był chyba jeszcze bardziej magiczny i uskrzydlający niż poprzednio i koniec końców jestem wdzięczna mojemu dziecku,  że się nie spieszyło i wybrało sobie taką godzinę narodzin,  bo w nocy,  z przyciemnionym światłem nawet w szpitalu może być w miarę intymnie. Te dzieciaki jednak wiedzą co robią

Pomimo wstępnej kwalifikacji ostatecznie nie rodziłam jednak w ramach domu narodzin,  ale tak sobie myślę, że póki to nie będzie jakaś wyodrębniona przestrzeń, to ten dom narodzin to trochę taki pic na wodę. W moim przypadku różnica była taka,  że na koniec zamiast jednego lekarza (pediatra) było dwóch, przy czym ginekolog stała sobie z boku i właściwie do niczego się nie wtrącała. No ale ja rodziłam krótko, więc w sumie nawet nie miała kiedy nabrać ochoty żeby mi poprzeszkadzać badaniem. Co do wczesnego wyjścia zawsze można się wypisać samemu, też miałam taki plan,  ale pediatrzy mnie urobili i jakoś opuściła mnie asertywność. Szczerze mówiąc spodziewam się,  że nawet gdybym rodziła w ramach domu narodzin to z tym wyjściem byłoby tak samo.

I jeszcze na koniec – pomimo tego co mówiłaś odnośnie parcia i co pisali na ten temat Odent i Irena Chołuj, że w pozycjach wertykalnych nie trzeba przeć a nawet nie powinno się tego robić, tylko „wydychać” dziecko, to dla mnie potrzeba parcia była zbyt silna,  nie wiem jak miałabym się powstrzymać. Może przy następnym porodzie to zrozumiem.

Co do położnej, rodziłam z Anią Jastrzębską, i rodziło mi się z nią rewelacyjnie. Spełniła wszystkie moje oczekiwania, nawet te, o których zapomniałam jej powiedzieć wcześniej.